w sali. Światło teraz bucha stąd, z dołu, z szeroko rozwartej piersi strunnej. Za słaba orkiestra, moje włosy huczą głośniej!
Jestem na wielkiej skale i krzyczę kamieniom, gałęziom, chmurom, gromom, listeczkom — wszystkiemu, czego nie stworzył człowiek. Niema nikogo, jestem sam i są one, te dusze drzew i zwierząt. Pieśń brania i pieśń pobratymstwa, pieśń streszczonych wspólnych cierpień i czułych łez rozumienia. Jakby mnie ktoś nagle za rękę szarpnął — przyjaciel, jakiego niema i nie może być — i spojrzał w oczy. Albo kiedy po gładkim, mokrym kamieniu skaczę nad skaczącym potokiem, padam i nagle jestem w nim, ponad głowę zanurzony w rzeźwym nurcie i niema mnie wcale i tonę i pachnę i jestem szczęśliwością samą...!
Teraz już tylko gram posłusznie za tętnem własnych walących skroni — już przygasam — przypominam sobie...
Przypominam sobie — więc już koniec. Coda. Kilka klasycznych zreasumowań, efektowne finale à la Albrechtsberger — i potem to piekące, okropne zawstydzenie i ten zawrót głowy i to piekło kłamanych i szczerych zachwytów i to ciało od potu zmoczone — i uciec — i schować się pod ziemię i nie być. — Co za upokorzenie!
Jak można tak się obnażać!
W szybkiej kolejności pojawiają się teraz dzieła o bogatej skali form kompozycyjnych. Twórczość tych pięciu lat na przełomie dwu stuleci odzwierciedla głęboko skomplikowaną psychikę: Molto Adagio Sonaty Piątej (op. 10 nr. 1), świetlany, kolorowy jak pastel, wyraźny, prześlicznie mdły Septet, Symfonja Pierwsza — zmagają się
Strona:Przybłęda Boży.djvu/078
Ta strona została przepisana.