Strona:Przybłęda Boży.djvu/085

Ta strona została przepisana.

już idzie. Jeszcze na moment zmęczone chochliki próbują podskoczyć, rozigrać to niechętne milczenie, jeszcze drgają — ale nagle, ale nagle: w tę pustkę krótkiej pauzy niespodziewanie rzucił się pojęk szalony, trysnął, grzmotnął po lesie, przygiął do pół ziemi najwyższe głowy drzew — i już — — i już:
Ach!!! Zatargały strasznie wszystkie namiętności, wszystkie krzywdy, żale, zniewagi losu — buchnęły masywnemi, wspaniałemi rakietami gniewnego cierpienia i zlały się w tragiczną, przejmującą pieśń ust, co się białe od bólu zrobiły, i wszystka krew odbiegła i stanęła odrętwiała w ostatniej odnodze żył, skąd już niema ucieczki. A ból trzyma, trzyma, targa, targa. Zelżał na chwilę, na przestrzeni sześciu taktów pasażu narzucił na głowę lekki woal i zmącił pamięć. Ale już, już powraca pamięć, w dokuczliwych, młotkiem w mózgu kujących małych sekstach, co wreszcie ustępują i obnażają dno, dno niesamowitego, demonicznego niepokoju, czarnego patosu bytu. Znów strzelają fontanny buntu, krzyki rozpaczy, wszystkie czeluście miarowo zioną zgodnym taktem męczarni — a oto wyłania się znów twarz bez kropli krwi, stoi niemal, z niewystygłym śladem pocałunku na czole, znowu znika pod chłostą nawałnicy, a huragan globem teraz trzęsie, wali, trzaska i tratuje i rykiem straszliwym ducha boleści oddaje w sześciu arpedżjach ostatecznych... Jeszcze jęczy, jeszcze pobrzmiewa — i milknie, oddycha umęczenie w basowych dwu wielkich fermatach. Potem jak zwyciężonej burzy poszarpane chmurzyska, przepędzone, w rozsypce, w popłochu, gonią się pchają, gnają wdal, precz z tego miejsca pokoju.

Aby dziś dotrzec do jądra Sonaty cis-moll i móc utonąć w pięknie tego dramatu namiętności wgryzionej w cichość serca, trzeba ją wprzódy wyłuskać z tyn-