Tego uczy się człowiek, to wieczne dziecko, w odludnej szkole natury. Pośród ciemnej, rozlanej ciszy, kiedy o tem, że na świecie są ludzie, mówi tylko ta mizerna tasiemka dymów nad horyzontem, nad rozhuśtanym Wiedniem. Tu niema kłótni, muszka skałom śpiewa, dąb kolosalny całuje chmury co niższe. „Jakgdyby drzewo każde mówiło do mnie: Święty, Święty...“
„O wy ludzie, którzy we mnie widzicie nienawistnego, upartego mizantropa, jakże krzywdzicie mnie, nie znacie tajemnej przyczyny tego, co wam się takiem wydaje — serce moje i umysł od dzieciństwa usposobione były ku słodkim uczuciom życzliwości, spełniania własnych wielkich czynów — ale zważcie, że od sześciu lat owładnął mną stan nieuleczalny, pogarszany przez nierozumnych lekarzy — z roku na rok oszukiwany w nadziejach polepszenia, zmuszony wreszcie do świadomości trwałego nieszczęścia — zrodzony z ognistym, żywym temperamentem, sam wrażliwy na rozrywki towarzyskie, musiałem wcześnie odosobnić się, samotnie spędzać życie, a choć niekiedy chciałem wynieść się ponad to wszystko, o, jakże twardo spychało mnie napowrót zdwojone smutne doświadczenie mego złego słuchu, a jednak jeszcze nie potrafiłem powiedzieć ludziom: głośniej mówcie, krzyczcie, bo jestem głuchy...“
Nieszczęścia już grożą zupełnym zalewem. Zaczyna być za wiele na siły jednego człowieka. Doktorzy, po bezskuteczności jednej metody, stosują drugą: wysyłają na kąpiele do Heiligenstadt. Ale to nie pomaga. Fatum kłębi się nad włosami, zniża się coraz groźniej. Idzie śmierć. Już słychać jej równy krok, grzmi w kalecznych uszach Marsz pogrzebowy sulla morte