Wracając do Sonaty siedemnastej, posłuchajmy tej zniewalającej głębi motywu przewodniego pierwszej części, musującego naprzemian w basie i wiolinie poprzez tło prostych triolek; ogarnijmy treść onych cichutkich zastanowień w rozpływających się largo arpedżjach, a pod koniec tej części zastanówmy się, ile proroczego, skromnego nowatorstwa czai się w tej wyjętej z łuski dwukrotnej kantylenie con esspressione e semplice, co wykwitła ni stąd ni zowąd i zgasła w czterech cichych akordach kontynuacji Allegra,
a rzuciła niespodzianą nić, którą kiedyś podjąć miał Wagner. W takich napomknieniach i rozrzutnie rozsianych w jego tworze błyskach mieści się tajemnica faktu, że cały ów legjon późniejszych wielkich zrodził się z tego czoła jowiszowego; że rodowody Czajkowskiego, Liszta, Smetany, Griega, Puccini’ego, ba, Schumanna i olbrzyma Chopina, wiodą wstecz w rozgałęzioną, tajemną, mityczną, bezdenną sieć żyłek ducha Beethovena.
Skoro z oszołomienia pracy wyjrzeć na świat Boży, dzieją się tam rzeczy niepojęte. Niewiele ponad dziesięć lat od tych czasów minęło, kiedy w Paryżu najpilniejszym robotnikiem była gilotyna. Szkicowało się wówczas warjacje Righini’ego, odbierało z kasy książęcej pierwsze pensje ojcowskie. Odtąd wiece się przemieniło, wewnątrz, w uszach i na świecie. Francja, ujęta w nowe karby dwojgiem żelaznych rąk, odżyła i poczęła grozić Europie. Pierwszy Konsul, młodzik śmiały, po wywróceniu Dyrektorjatu, wśród krzyków entuzjazmu począł rządzić nad krajem nieobeschłej krwi. A poczynał sobie, jakby naprawdę niósł nową erę, bez pytania walił coraz to nowym młotem — i od każdego uderzenia drgała ziemia i trwalił się grunt
Strona:Przybłęda Boży.djvu/094
Ta strona została przepisana.