orkiestry. Kolos jej zbiera się w sobie, mruczy podskórnie, nabrzmiały wiedzą przeszłych rzeczy, co teraz wracać będą w ogromie, bo czas się wypełnił przyjścia bohatera. Szerokim rozszlochem czekania wzbiera pierś olbrzymia, staccata niecierpliwie drżą, ostrość urywanych akordów jest wolą, idącą przed Nim. Cały ten świat wtłoczony w jedną o Niego modlitwę.
Bohater.
On teraz wszedł wkrąg. Zatrzymał się na samym środku areny Cyrku Największego — i zmierzył się. Oko w oko. Dech zaparł się w tem spojrzeniu w Niego. On powiódł wolnym wzrokiem po rzeszach swoich. I widzi, że są. Widzi, że nikogo nie zbrakło. Widzi, że każdy nim stoi. Że są gotowi. Że czas jego jest — i czeka.
Aż wyrwie się któreś z piskliwszych i cienko zawiedzie miast fanfary bojowej. Idziemy. Pomruk. A w nim głucho bulgoce Jego słowo. Drugi raz.
I buchnęło! Dokoła nachyliły się sylwetą stocza wszystkie, nieruchome od Siódmego Dnia, zmartwiałe czekaniem, obryzgane pianą Oceanów, posiwiałe śniegami, rozstąpiły się przed nim i stanęły dwojgiem czarnych ścian, bezszmernych. On idzie. Naprzełaj. Dziko wszędzie i tak, jak kiedy Dawca Praw zstępował z góry. Idzie. A przed nim, daleko przed nim, oślepiającą gwiazdą idzie jego Ofiara. Takiej nie było jeszcze. Gdyby dzwony były, rozpasane szalałyby rykiem na trwogę, bo trwoga i mróz pełza u Stóp dobroci Jego. Ale dzwonu żadnego już niema. Żadnego dzwonu jego ucho nie słyszy. Wszelkich dzwonów fałsz i zamęt zbulgocił się w tym rytmie jego kroków i wykwitł grzmotem najczystszej pieśni. Rośnie. Wszystko bez kresów olbrzymieje, bo granic niema, niema żadnych granic, a jeśli były, to jeno w tamtych dzwonach, a teraz ich nie będzie! Bo On je zniósł. Bo On je zmazać kazał, Bóg je zmiótł.
Strona:Przybłęda Boży.djvu/104
Ta strona została przepisana.