W mieszkaniu czjemś, w prastarej skrzyni leży zapominana wiązka listów. Nakrzyż spłowiałym węzłem owstężona. Minęły tysiące dni, zanim mieszkaniec, z nudów może a pewnie z nieostrożności, wdarł się w godzinach zmierzchu poza stuletnią granicę tej wstęgi. Rozsypał się przed nim bezład papierów, jak wyrzut dawno zapomnianych dobrodziejstw. Owionął go niezwietrzały oddech obcej duszy. I pewnie w takiej chwili, przerażony nadmiarem cudzego, czem prędzej pobieżnie osznurował wiązkę, cisnął napowrót w skrzynię, by już nigdy do niej się nie zbliżyć, by już nie męczyć się nawet myślą o jej obecności, by już na zawsze dumę swą obnosić, że wie o niej, że wie, skąd ona rodem. A może — ale o tem wątpić należy świadomie i uporczywie — może zapomniał o wszystkiem, naprawdę, bez namysłu, o zupełnie wszystkiem, — może zasiedział się nad nią i już nigdy — przez całe życie i dłużej — od niej nie wstał. A jeżeli z ponad listów oczy podnosi czasem, to nie ku czemuś: to w mrok przed sobą albo w jasny krajobraz, aby w zmierzchu kontury zobaczyć te same, a na szczytach krajobrazu też. I ciężko mu jest odtąd, nie tak łatwo uśmiech dobyć mu z oczu, a bardzo trudno śmiech. Tylko ta mała jest różnica, że się niejedno odtąd przesunęło w nim, że w rysach zestarzał się, a czemś innem niż dotąd jest dla niego smutek, czem innem dążenie i zdobycz i radość. Tylko ta mała jest różnica, że śmierć widzi odtąd w każdem umieraniu, a w śmierci zgoła coś innego jak umarcie.
Gdy taki sam, przez „przypadek“ lub z innej niewyjaśnionej przyczyny, idąc pośpiesznie ulicą i w tafle chodnika przed sobą zapatrzony, nieoczekiwanie, na jakimś ostrym narożniku, którego później zupełnie już nie pamięta, wpadnie na swoją książkę, — zgubiony jest na zawsze. Zgubił się na wieki z pośród {{pp}wszyst|kich}}
Strona:Przybłęda Boży.djvu/111
Ta strona została przepisana.