Strona:Przybłęda Boży.djvu/120

Ta strona została przepisana.

numentalnością linji, by zdumiewać i umacniać. Ale niekiedy na zakręcie mniej ostrożnej figury muzycznej odsłonią na mgnienie swą przeczystą nagość, nagle błyśnie najszczersza ruń obnażonego serca i tym, który ją dojrzał, wstrząsa do głębi: widzisz wówczas na przestrzeni całego gmachu, jak z siebie samego i z tego, co go boli, formował artysta każdy kształt, że nic nie jest z mózgu samego, te każda fałda i gzyms i ornament i zrąb i kolumna — płoną, parzą, dygoczą w swym niesamowitym bezruchu. Taki moment jest więc w części pierwszej w repryzie (w dziewiętnastym od końca takcie), w tem niesłychanem ukojeniu dolce, kiedy to w dwukrotnem crescendo wraca ta sama figura z bolesną przemianą jednego tonu, a na as, i wystarcza, by bezwzględnie zdemaskować cały obszar zoranej bólem duszy. To krótkie zapatrzenie się w siność gór dalekich, stężałe w ścichającem ritardando, zaraz zręcznie pokryte pośpiechem taktów końcowych, zdradziło się wyraźnie w swem ciężkiem uczuciu. Już wiemy, więc już z nieufną serdecznością słuchamy klasycznej prostoty Introdukcji, mieszczącej się jakoby w dwu wymiarach, a rozsadzającej wszystkie wymiary. Już cali w zachłyśnięciu najprawdziwszego życia runęliśmy w spienione nurty rzeźwego i czystego Ronda, które ma wszystkie pokłady, wszystkie tonie, prądy i temperatury, wszystkie skale blasków, od śmiertelnej iskry błyskawicy do diamentowego rozlśnienia tęczy w skropleniu jednego atomu bezdennego morza. Po bachicznych zawrotach i zwirowaniu wszystkich obrazów nagły osmęt, albo nieoczekiwane wyrównanie na spokojnej wadze wszechrządnego prawa, ogołocone oktawy, równemi stopniami opadające wdół ku jakiemuś zaciszu krótkiego unisona, zaczajenia na moment, by nagle znów wyskoczyć bez tchu na dawny sposób, naiwną melodją gdzieś od pasterskich stron zapamiętaną. Jedno cięcie nagłe przewraca kartę,