z c-dur robi się es-dur, z wiejskich trelów wywala się chybotliwy krok podziemny, to bliżej, to dalej, to zdołu, to zgóry, owiany dymem pasaży, krzepnie, rośnie, wypręża się w groźnem zbliżaniu — i legnie w pięciokrotnych oktawach c, w nagłem przygaszeniu jak zestrzelony wielki ptak. Nad nim buchają pyszne race kolorowych akordów, nowe kaskady, kipiące falowanie, wodogrzmoty, fantastyczne jakieś schody i ściany i wieżyce, aż zasadnicza melodja wraca jak na grzebieniu fali, na trelu zwiewnym, i przeinacza się z tonu w ton, z dur w moll, skacze z nuty na nutę, jeszcze raz, upuściwszy trel, zachwyca się donośnie, by równo, miarowo, w tonacji zasadniczej i najzwyklejszej harmonji — spokojnie i świadomie dobić do portu.
Cokolwiekby się rzekło o Sonacie dwudziestej pierwszej, słowa będą poza nią, imać się nie mogą ani jej esencji ciężkiej a lotnej, ani jej niezmiernie mądrego koryta formy, tak ściśle z treścią zlanego, iż rozróżnić ich niesposób. Częste porywanie się wirtuozów na ten gmach, tłumaczące się bogactwem i „efektownością“ technicznego szamerunku, kryje w sobie niebezpieczne prawdopodobieństwa łatwego skręcenia karku. Waldsteinowska Sonata jest jednem z tych dzieł muzycznych, które z brutalną surowością żądają od wykonawcy nietylko sił mięśni i sprawności palców, ale duszy harmonijnej, w mądrze kierowanem życiu przetopionej na hartowną równowagę i spokój dorosłej duszy, stojącej w zenicie południa.
Czasy idą osobliwe. Z jednej strony napór myśli,
planów i pomysłów, z drugiej walny szturm potęg wrogich przy pomocy cierpień, chorób i przystępów czarnej rozpaczy. Waga życia już zdecydowanie przerzuciła się z różnolitości zdarzeń, trosk i obliczeń —
Strona:Przybłęda Boży.djvu/121
Ta strona została przepisana.