tury kartę tytułową, przedarł od góry do dołu, zmiął, cisnął o ziemię i podeptał nogami. Tam leżała długo.
Chodził spieniony i uspokoić się nie mógł. A więc taki był cel ambicji tego człowieka? Poto świat krwawił się i drżał w posadach od krańca do krańca, armje zmieniały kształt ziemi, sztandary łopotały pieśń odrodzenia, tysiące w śmierć padały, od krzyku jego imienia ochrypłe? Cały przewrót, jutrzenka, wolność i wszechmiłość kończą się oto na błazeńskiej maskaradzie koronacyjnej? O szyderstwo! Nic, jak tylko zewnętrzne małpowanie mumij cezarowych? O kłamstwo! O hańbo fałszu i pychy!
Symfonja w oczach Beethovena straciła na długo cały swój sens. Wydarto z ziemi brutalnie całą koronę korzeni, z których czerpał, tworząc ją. Została rana brzydka, otwarta. Dopiero później zgodził się na usilne prośby księcia Lobkowitza sprzedać mu partyturę na pewien czas do wykonywania na prywatnych koncertach. Dwa lata musiały minąć, zanim ukazała się w druku (1806). Na egzemplarzu nie pozostał ślad po tamtem imieniu, dedykacja nosiła nazwisko Lobkowitza, a sam utwór otrzymał nazwę:
il sovvenire di un grand’ uomo.
Skomponowana ku uczczeniu pamięci wielkiego człowieka... Pamięci człowieka, który mógł być bohaterem... Pamięci męża, który mógł być wielkim, a wielkim być nie umiał... Męża, który po przejściu całej niemal drogi nieśmiertelnych, w ostatniej, decydującej chwili nie zdzierżył, nie wytrwał, nie wytrzymał, nie stanął na wyżynie. Plugawym, małym gestem sięgnął po błyskotkę, na głowę wsadził sobie koronę z blichtru, stygmat śmierci, w purpurowy płaszcz skazańczy owinął małe ciało — i spoczął na grobie usłanym z laurów niewiecznych.