pułę błękitu nad sobą. Po latach miała zieleń o takiej radości, jakiej nikt nie znał w żadnym lesie, i soki tak mocne i żywne, jakich nie było przed nią, i tyle słońca w gałęziach, że słońce przybladło i na tydzień osłabło z upływu światła, i prężny, mocny, prosty, masztowy kadłub jak kolumnę, pręgami szarej zieleni na bieli znaczony, jak gibkie ciało drapieżnika z puszcz gorących, skamieniałe w symbolu. Kolumna była nieskalana, w jasny dzień raziła oczy nadmiarem blasku, w ciemną noc wewnętrznem własnem światłem lśniła jak niezmylny drogowskaz. A strzelistem jej ciałem niby akwaduktem legendarnym płynęły wody żywota. Z najdalszych forpoczt korzennych, z wysuniętych daleko macek i odnóg i ciemnych podziemnych wężowisk miljony ssawek piły pokarm gleby, w milczeniu mrocznem pracowały, z ciężkim uporem, iżby kolumną podniebną wspinać mógł się słup cieczy twórczej, nieprzestannie, w dni wszystkie, w noce nieskończone, z cierpliwością rzeczy wiecznych. Równemi uderzeniami zdrowego tętna piął się wgórę, a gdy wlewał się w rozszalałą zieleń radosnej korony, natenczas opilczym aromatem do głowy uderzał — i wielka brzoza ogromnym kołysem wśród bezruchu wszystkich drzew bezwietrznych zwolna zakolebała się od nagłych brzemion swojego nadmiaru.
A niedaleko brzozy, w cieniu głębokim, skulony siedzi na mchu człowieczek, szary, krępy, wielką głową pod wiechą włosów, zbolały, niedowidzący, niedosłyszący, i patrzy w daleki świat, który mu przesłania nieproszona brzoza. I ma nagle takie zwidzenie, że ta cała naiwna historja jest mu dobrze znana, to nadewszystko nagłe oszołomienie, gdy ciężkie soki życia uderzą do mózgu, że ta historja jest właściwie przez brzozę skopjowana, ukradziona poprostu jednemu z ludzi, który jest brzozą.
Strona:Przybłęda Boży.djvu/128
Ta strona została przepisana.