szliwością, której za wiele jest na dziesięć pokoleń, a włożono ją na jedne barki krępe i młode!
To jest tęsknota za duszą kobiety. To jest krzyk: bądź i nieść pomóż! Zobacz tę skrzynię wężów. Nieść ją trzeba. Jarzmić je trzeba. Opleść trzeba niemi świat.
O, i to czekanie dyszące. O, i te sny, złudzeniem pięknem ustępujące przed świtem zawsze dżdżystym. O, i ta krew szumiąca tętnem bez granic. O, i te wszystkie zmysły, zgodnie, drżąco wylatujące ku mojemu szczęściu, które nie przychodzi — wciąż jeszcze nie!
Jest źle człowiekowi w taką chwilę otrzeźwienia z pijaństwa wielkiej pracy. Poprostu jest bardzo ciężko i bardzo (innych słów na to niema), wszędzie, zawsze: smutno. Jest tak źle, że od szarej parności można zmylić siebie.
A niech przyjdzie taka, niech śmiało wejdzie w krąg mojej duszności, niech oplecie warkoczami głowę zbolałą, a już w oczach i w mostach brwi, w dalekiem zapatrzeniu warg rozsłonionych gorąco — moje się życie śni w pierścieniu drżąco.
Dusza paruje słodkawym oparem pragnienia. I to nawet nie jest nic tajemniczego, osobliwość tego zjawiska ma nazwę prostą i nie podlega sekcjom psychologicznym. Zwykła, niezłożona, jedna chęć: pragnienie świadomości, że się wszystko w mojej duszy wlewa do dwóch dusz, że wychodzi ze mnie wszystko przez serca dwa. Głód słodyczy ma i pszczoła. Głód dobroci, słowa cicho miłującego.
I tego milczącego nachylenia we dwoje nad ogromną czarną czarą, w której bezdnie bulgoce i grozi.
Bo inaczej — sam na sam, zawsze i zupełnie — może być źle. Z przymknionej duszy blady wychylił się kielich kobiety, śniady dziw...
Strona:Przybłęda Boży.djvu/156
Ta strona została przepisana.