Myślę, że już się przesłałam przez rzeczy wiele, także przez one zwiewne i pierzchliwe olśnienia wonnych czarów kobiecych. Myślę, że jest już we mnie coś z dostałej mądrości pełnego plastra pasiecznego. Nie za tem więc gonię. Tylko uciekam z rozpaczliwym skurczem serca przed jedną z samotności: przed tą samotnością, która jest wrogiem.
Są dwie samotności. Jedna jest plastycznie żywa. Jest matką karmiącą ciepłym pokarmem żywego łona. Jest kochanką jedyną, której palców ciche muski czuję na skroniach febrycznie drgających, a jedwab kaszmirski jest przy tych palców miękkości jak zgrzebne giezło. Jest mi ta samotność pierwsza przyjacielem ciemno nachylonym nad manuskryptem moim, a w nasyconym cieniu jego gestu, który jest otwarty ku mnie, widzę postaci żywych mnóstwo. Rozwiera się przede mną, jak wielkie oko z zamkniętą powieką skupionej w środku myśli. Ta samotność jest pancerzem jedynej mojej nietykalności, jest moją czapką-niewidką, a nie przestąpi jej nikt. To jest najlepsze, co mam. Jedyna własność moja. Moje najwłaśniejsze.
Ale jest samotność druga. Samotność zła, z otwartej jamy szczerząca kły. Jak ślep rozwarty wiecznie i ciszę przeszywający zimnym błyskiem zielonawej źrenicy bez powieki. Stwarzająca we mnie większy niepokój, niż niechciana obecność licznych ludzi. Podrywająca z dna każdy pyłek najlepszego osadu. Wprawiająca w niezdrowy ruch każdy atom ukojony. Ta samotność jest wydaniem mnie na pastwę wszystkiemu, co na mnie czyha. Ta samotność stawia mnie w jaskrawem świetle pożądliwych oczu, nie w nagości, lecz w obnażeniu. Ta samotność czyni mnie otwartym na wsze strony, bezbronnym w obliczu wszystkiego, co przyjść zapragnie. Ta samotność druga jest najgorszem co mam, niemojem, jest to rozpylanie mnie powszędy.
Strona:Przybłęda Boży.djvu/157
Ta strona została przepisana.