Strona:Przybłęda Boży.djvu/176

Ta strona została przepisana.

środku, jak przybysz roztargniony, a oni tylko wkoło stali w wielkim łuku, gapiąc się i dziwiąc jego ruchom, których nie znali, bawiąc się grymasem jego smutku, pokątnie porozumiewając się językiem, którego on nie rozumiał. I przez sztachety wyciągali czasem długie pręty, drażniąc go i łaskocząc nachalnie. Gdy niekiedy zrywał się i druzgotał ich klatki, pierzchali z krzykiem oskarżeń; nie wiedzieli, że miał władzę starcia ich na proch jednem spojrzeniem. Ale on wracał potulny w swą samotność i zamykać się pozwalał na nowo i uczył się cierpliwości.
Co im do niego? Byli wobec siebie, jak ludzie dwóch ras, obcy sobie ciałem, językiem, czuciem, rozumem i obyczajami. Co jemu do tych ludzi? „Nikt nie ma tu nade mnie więcej wrogów osobistych“. Wyjechać? „Przemocą zmuszają mię do tego“. Propozycja obiecująca: sześćset złotych dukatów rocznie i stopięćdziesiąt na podróż, jedynie za obowiązek „grania niekiedy przed królem i kierowania własnemi koncertami kameralnemi, co wszakże zdarzać się ma nie często i zawsze tylko krótko“.
Lecz zanim decyzja dojrzeć mogła, wieść o zakusach dworu kasselskiego rozeszła się błyskawicą. Pozornie obojętny Wiedeń drgnął. Na cesarskim Burgu wieść o zamierzonej emigracji mistrza przyjęto z przestrachem. Poruszyły się koła magnatów i amatorów muzyki. Przebudziła się ambicja lokalna; okazało się, że Wiedeń uważa Beethovena za swego człowieka i Wiedeń z murów swoich go nie puści. Głównym agitatorem był w tej sprawie młody arcyksiążę Rudolf, zdolny uczeń i kulturalny przyjaciel swego nauczyciela. On to sprzymierzył się z dwoma mecenasami, księciem Kinskim i księciem Lobkowitzem; uznali, że posady kapelmistrza Beethovenowi nadać niesposób, lecz można mu w innej formie zapewnić byt w Wiedniu. Wspólnem postanowieniem zobo-