Strona:Przybłęda Boży.djvu/234

Ta strona została przepisana.

W niebywałym odwrocie cofały się armje napoleońskie z Moskwy, obróconej w proch i perzynę. Jak wielki ranny zwierz z podwiniętym ogonem, łypiąc okiem naokół, w śmiertelnej panice przemierzały pustynię śniegu; gorące bose stopy na lodowej grudzie pozostawiały trop, łatwy i krwawy. Wśród nich, widome symbole, szli niektórzy, nędzne szkielety okrywając kościelnym ornatem, przepasanym pustemi ładownicami. Złote hafty w przepychu tych koszul śmiertelnych były wygodnym celem dla kozackich kul. Tak dywizje topniały w bataljony, pułki w garść obdartych truposzów.
Rok 1813, rok bitwy lipskiej, rok upamiętniony onym straszliwym grzmotem, kiedy w kupę gruzów obrócił się błyskawicznie gmach wszechwładnego monarchy. Gdy mury zwaliły się, gdy nad Elsterą trzasły wiązania, obnażyły się wszystkie słabości budowli. Runęła, bo miała fundamenty z pychy. Co w niej było energją twórczą i czystym genjuszem, to miało się ostać i przetrwać ruinę. Ale rosnąć ta siła nie miała dalej. Tu był jej kres.
Rok ten był także rokiem klęsk Beethovena. Pełen był swarzenia się z losem, borykania z warunkami. Czasem nie można tego zrozumieć! Tak jakby człowiek żądał pałacu i biesiad wyszukanych, ekwipaży i lokajów, puchu i jedwabi. Nie! Nic nie żąda, niczego nie chce, tylko prosi, ze łzami błaga: o cztery spokojne ściany, o chleb powszedni, choćby gorzki miał być, o szmat parę, w któreby ubrać mógł jakoś to ciało — i ciszy, absolutnej ciszy, sto sześciennych łokci codziennie przez całą — niewielką już przecie — resztę życia. Po raz trzeci: spokoju niezmąconego i nic więcej, nic, nic! Tylko tyle, ile potrzeba do nieprzerwanej, zaciekłej pracy.
Ale widać, że i nie jest możliwe. Widocznie to są życzenia zbyt śmiałe. I ten rok stara się przygnieść