Strona:Przybłęda Boży.djvu/243

Ta strona została przepisana.

Bałamutne świadectwo młodocianego Moschelesa, sieć intryg i oszczerstw spleciona przez Mälzla — rzuciły łudzący pozór cienia na zachowanie się Beethovena wobec fabrykanta metronomu. Nawet sumienny badacz Thayer dopatrzył się tu plamy na honorze muzyka. Lecz nowoczesny biograf, Gustaw Ernest, mąż wielkiej wiedzy, intuicji i serca, w przekonywających wywodach zrehabilitował go najzupełniej. W tem świetle widzimy wynalazcę mechanicznego trębacza i podobnych samograjów jako szczwanego handlarza, który lubił pasorzytować na cudzym talencie i blaskiem beethovenowskich symfonij chciał w Wiedniu, a później w Anglji, opromieniać swoje maszynki i swoją kaletę. Nawet pomysł metronomu i szczegóły jego mechanizmu nie były jego dziełem, ale cudzem, chytrze przezeń wyzyskanem. Gdy teraz rozwiał się plan podróży do Anglji, a Beethoven przejrzał swego na cztery nogi kutego spólnika, ów cichaczem jął z głosów orkiestrowych rekonstruować dla siebie partycję „Symfonji Bitewnej“. Nie mogąc zdobyć wszystkich głosów, przy pomocy jakiegoś partacza resztę dokomponował sam! Tak pokaleczony utwór potajemnie wykonał dwukrotnie w Monachjum. Dochód oczywiście zagarnął do własnej kieszeni. — Na ten jawny rozbój Beethoven odpowiedział procesem, który wlókł się bez końca, ponieważ łajdacki mechanik bujał po świecie i trzymał się zdala od Wiednia. Po trzech latach wreszcie proces zakończył się połowiczną ugodą.
A sama symfonja, „Zwycięstwo Wellingtona“, ten największy grzech żywota Beethovena, pomściła się na nim dwojako. Przedewszystkiem w twórczej jego świadomości, w artystycznem sumieniu, które nie mogło się z nią pojednać, a wkrótce wyraziło się w takim samosądzie: „Symfonja Bitewna jest głupstwem, a mnie o tyle tylko miła, że nią pobiłem wiedeńczyków