Przydomek „przeorysza“, jaki on mi nadał z powodu mej gospodarności, wcale mi się nie podoba — zupełnie mi to bowiem nie przypada do smaku, jeżeli on widzi we mnie tylko gospodynię. Gdyby mi tak dane było dla niego czuwać i nad nim roztoczyć opiekę, uczyniłabym to z najwyższą radością, bo on zasługuje na to, aby opiekowała się nim istota pełna miłości!“
Jestem niewolna. Już nic sobie rozkazać nie mogę. Już ręce moje opadły bezsilnie. I żałość tylko pozostała, cicha, równa, drgająca. Ale to wszystko jest przecież nieskończenie piękne. Cały Beethoven jest w tem. Cały on, który wbrew pozorom jest człowiekiem z burzliwej krwi i z ziemskich kości, a który tak niewinnie, tak wzruszająco i bezgranicznie ślepo przechodzi koło szczęścia, bezsprzecznego szczęścia, co z małego serca ku niemu ręce wyciąga tęskne... Zapatrzony w daleką zwiewną chimerę... Kocha? Tak, kocha — kocha w męczarni, samotny, tragiczny. Ale dusza miłością rozłuniona nie może nie zatętnić do dna ostatniej fibry w momencie skrzyżowania fal innej, do niej zwróconej miłości. Dusza miłością rozzorzona musi w takiej chwili przystanąć, pochylić skrzydła jasne i otwarte i bezsłownym, tylko dla miłujących zrozumiałym gestem odrzec: Idę dalej, mimo ciebie... A on? On wielki, obłoczny — on mruczy plany nowej, największej Symfonji, idzie swoją ciężką, kamienistą drogą — i nie widzi, że wśród ostów i cierni leżę ja u nóg jego najdroższych rozpostarta, nie widzi, zbliża się, patrzy mimo, przechodząc potyka się o moje rozbolałe serce i niewiedzącą stopą depcze, że krew tryska w miejscu zmiażdżonem. Idzie dalej nieporuszony, nietknięty — i nawet nie odwrócił się na chwilę, kiedy ból nagły cicho zakrzyknął. Zupełnie inne rzeczy ma przed oczami. Cały Beethoven jest w tem.
Strona:Przybłęda Boży.djvu/271
Ta strona została przepisana.