wyzwolić straszliwe siły, jakąś odwieczną tamę podnieść i tym jednym wysiłkiem ramion w powodzi zalać niepoliczone lądy, miljony istnień zniszczyć, miliony istnień ożywić, zmienić oblicze globu.
Na ostatnim przylądku, daleko ponad każdym, stanął po piekle zmagań, wstrząsów i wygranych bitew. Bożki zmiatał, bogom szmaty eteru wyrywał kawał po kawale, gołemi rękoma gdzieś na odludziu za bary brał się z aniołami. Złamania i rozkosze, tortury i triumfy przeszumiały duszę. Co za wstrząśnienia: widzieć rzeczy, których nie musnął jeszcze żaden wzrok. Blask ich ileż razy zabił oczy, zanim poprzez wszystkie skorupy przedarł się znów ku dołom i formę przeżłobił sobie, jaką chciał.
Teraz jest zatrzymanie na jedno mgnienie.
Teraz ma iść dopiero prosto na mnie wielki sakrament pobratymstwa. Oglądałem twarz Boga, wprost, śmiało — i nie zadrżałem...
Teraz ukazuje się, walką okropną wyrąbany, rozsadzający majestat głębi, ta naiwna harmonja, ta przerażająco prosta zażyłość, ta umiejętność spokojnego przebywania w pobliżu osi bytu. Obłąkanie.
Bo na samem dnie pozostały niewyzwolone śpiżarnie żywych wulkanów. Leżały tam złomy i skądś poznoszone piargi o kształtach kolumn, torsów, członków kapiteli, konch i skamieniałych żywotów. Widok jak u stóp martwej góry. W rozdygotanym skwarze kotłuje podziemnie lawa, kipiąca w przeddzień wybuchu. Podczas gdy tum rozmodlił się zacisznie po skończonej Mszy, ta lawa już groźnie strzela, przypomina.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Podrastało wówczas chłopię, które zaczęło życie od najtrudniejszej strony: urodziło się genjalnem dzieckiem. Wyrósł z niego mistrz konkretu, pogromca formy, najwyższy żongler słowa muzycznego. Wyszedł