na słoneczną arenę po kwieciu i orderach, wachlowany falami wiatru od klaszczących rąk. Kroczył przez kolorowe szpalery perfumowych uśmiechów, wśród jasnych lamp zachwyconych i szalejących oczu. Wielki transkryptor i parafrazista własnych utworów i cudzych: Franciszek Liszt.
Jego życie to było corso kwiatowe. Oklaskiem był karmiony od kolebki. Szelestu jedwabi nie okupywał nazbyt drogo — i tenże wawrzyn oddał w dziedzictwie przyszłym swoim interpretatorom. Pod jego palcami, które już natura uformowała na jarzmienie klawiszów, przelewała się opulencja formy, kunsztownie operlona, okoronkowana, opudrowana. Wyrafinowane pozłotnictwo o wartości często wątpliwej, czasem przedniej. Nieomal forma dla formy, robienie muzyczne dla robienia, werwa, zawrotne huśtawki pasażowe, wicher oktaw, zdwojone tercje i sekty, kadencje bez końca, sploty łamańców, samoupojenie, próżność narcyzowa, misterność trelów — to wszystko?
Po ćwierćwieczu jazdy triumfalnej jest jednak jakiś zakręt nieznany. W nagłem powstrzymaniu pędu następuje wzdryg, mogący wyrzucić z rydwanu na złamany kark. Nadeszła chwila ochłonięcia. I zjawia się pamięć małego zdarzenia z dzieciństwa:
Było to wówczas, w Wiedniu, w roku 1823. — „Miałem lat mniej więcej jedenaście, kiedy mnie czcigodny mój nauczyciel Czerny zaprowadził do Beethovena. Dawno już przedtem opowiadał mu o mnie i prosił go, by zechciał posłuchać mej gry. Lecz Beethoven taki miał wstręt do cudownych dzieci, że zawsze przeciwko przyjęciu mnie oponował gwałtownie. Wreszcie jednak uległ niezmordowanemu Czernemu i rzekł nakoniec niecierpliwie:
— A więc przyprowadź mi pan w imię Boże tego smyka!
Strona:Przybłęda Boży.djvu/311
Ta strona została przepisana.