Strona:Przybłęda Boży.djvu/312

Ta strona została przepisana.

Była godzina dziesiąta rano, kiedy wchodziliśmy do dwóch pokoików domu „Czarnych Hiszpanów“, ja nieco zastraszony. Czerny uprzejmie dodający mi serca. Beethoven siedział przy długim, wąskim stole pod oknem i pracował. Patrzał na nas przez chwilę ponuro, rzekł do Czernego kilka słów i zamilkł, gdy mój dobry nauczyciel dał mi znak, by podejść do fortepianu.
Zagrałem najpierw krótką kompozycję Riesa. Gdy skończyłem, zapytał mnie Beethoven, czy umiem grać jedną z bachowskich fug. Wybrałem Fugę c-moll z „Wohltemperiertes Klavier“.
— Czy umiałbyś tak tę fugę zaraz przetransponować w inną tonację? — spytał Beethoven.
Na szczęście umiałem.
Po końcowym akordzie podniosłem oczy. Ciemno rozjarzony wzrok wielkiego mistrza spoczywał na mnie przenikliwie. Lecz nagle łagodny uśmiech powiał po jego mrocznych rysach, Beethoven podszedł zupełnie blisko, pochylił się ku mnie, rękę położył na mojej głowie i głaszczącą dłoń przesunął kilkakrotnie po włosach.
— A, piekielnik! — szeptał — taki smyk!
Nabrałem nagle odwagi:
— Czy mogę teraz coś pańskiego zagrać? — spytałem junacko.
Beethoven skinął z uśmiechem. Przegrałem pierwszą część Koncertu c-dur. Gdy skończyłem, Beethoven pochwycił mnie za obie ręce, ucałował w czoło i rzekł miękko:
— Idź! szczęśliwcem jesteś, bo wielu innych uszczęśliwiać będziesz i radować. Niema nic lepszego, nic piękniejszego! —“
Takie małe wydarzenie przypomina się teraz. Odezwał się żywy ślad pomazańczego pocałunku, zapomniany w nadmiarze zgarnianych aplauzów. Talizman