Strona:Przybłęda Boży.djvu/316

Ta strona została przepisana.

nawałnica z tego musi być straszliwa. A jeszcze wciąż nowe posiłki jawią się i wszystkie kształtu żądają. Niema formy, któraby nie prysnęła pod takim naporem.
Gdy przychodzi chwila zaczęcia, wszystkie wrogie potęgi przypuszczają szturm najsroższy. Moment, w którym artysta piórem dotknie papieru, pendzlem białej płachty płótna, dłótem surowego bloku głazu — jest sygnałem na sabat szatański. Na dany znak rozpoczyna się upiorny koncert sprzymierzonych wiedźm, djabłów, strzyg i potworów, piekielna kakofonja na zgubę wstającego dzieła. Niema cudu, któryby nie mógł zaświtać na każdej karcie niezapisanej, zabłysnąć na każdej płaszczyźnie czekającej obrazu, wyłonić się z każdego złomu marmuru; trzeba więc zmącić, zgłuszyć, zmętnić, zasypać! Ostatnia chwila, jeszcze można drogę zmylić, zapomnieć się nad iluzją i nie wejść. Wrzawa szaleje nieopisana, wszystka złość drze się co sił.
On w takiej chwili musi stać. On musi wszystko wysłuchać i wszystko wytrzymać. On musi uczyć się od wielkich świętych, którzy nie odwracali oczu od pokusy, ale ją śmiałym wzrokiem pokonywali. Teraz jest walka o całe dzieło. Ta najtrudniejsza godzina każdego czynu rozstrzyga o jego granicach, sile i trwałości. Tu właśnie trzeba modlitwy, tu właśnie dojrzałej pokory!
Stały przecież gotowe tematy, już otarte z chropawości chaosu, w odważonych płaszczyznach i przefiltrowanych miarach światła. W wielkich rzutach wytyczona droga widniała szeroka i niezmylna. Drogowskazy i znaki ostrzegawcze były wmurowane. W czterech szalonych skokach most rzucony był między biegunami. Cztery przęsła. Pierwsze: epopeja bólu, skrót tragicznego żywota. Drugie: symfonja świateł, nadchmurna igraszka, archanielskie scherzo. Trze-