jest, zawsze i wszędzie zwycięża. Ta, ta jest moja, poza nią jedną nie mam nic.
O radości śpiewał zmarły przed kilkunastu laty Fryderyk Schiller. Ten czysty, świetlany poeta, ten piewca wzniosłości, heroizmu i szlachetnych wzlotów duszy, prostoduszny idealista, kryształowy romantyk o nieskazitelnie miękkiej linji słowa poetyckiego; poeta entuzjazmu i wiary, orzeł siadający nie na skalnych turniach podniebnych, lecz na niższych szczytach, skąd głos jego słyszą mieszkańcy nizin i podgórza; młodzieniec w młodości i młodzieniec w męskich latach, aż do wczesnego zgonu; wyrosły w ogromnym cieniu Goethego , przezeń przyćmiony został i w hierarchji światowej miejsce zyskał poniżej
zasługi.
On to w zapalnym hymnie „Do Radości“ wołał zasłuchanym rzeszom:
O Radości, iskro Boża,
Elizejskich córo dróg,
W naszych oczach ognia zorza,
Gdy twój przekraczamy próg.
Twoja czary łączą ludzi,
Których dzieli mody kłam;
Wszechbraterstwo tam się budzi,
Gdzie twój jasny stoi chram.
Tekst schillerowskiego dytyramba znał Beethoven oddawna. Teraz natchniona pochwała radości wyczarowała w nim wizję finału symfonicznego. Skoro głosy ludzkie miały tu podeprzeć i wzwyżyć orkiestrę, potrzebny był tekst. A żaden nie był tak z duszy jego wydarty, tak krwią jego własnych żył przepełniony, jak ten modlitewny zachłyst na cześć szczytu życia:
Radość zowie się sprężyną,
Co przyrodę w wieczność prze,
Radość w kołach ruch napina
W wszechzegara mądrem dnie.