Ona kwiaty pędzi z ziarna,
Słońca w firmamentów sto,
Sfery w przestrzeń gna mocarna,
Których mędrca nie zna szkło.
Gdy stał w kipiącym tumanie Symfonji, gdy w zapamiętaniu pędził po lasach, przystając dla zapisania pochwyconej myśli, gdy pienił się i przelewał jak nad ogniem kocioł w zaczarowanej grocie, gdy nogą wybijał takt, a bezbronnym wzrokiem szukał ulgi w tym strasznym zaledwie, — wewnątrz wyostrzonego słuchu grał mu nieustający refren, jak daleki okrzyk bachicznego korowodu:
Uścisk dla was milijony!
Ucałować cały świat!
Bracia — za krańcami lat
Mieszka Ojciec Nieskończony.
Od takich okrzyków mogą pęknąć żyły. Kto takie słowa zrodzi z siebie i wyda na świat, wiarą przypieczętowane, bólem wypalone, — ten już niczego nie potrzebuje. Jak daleko mole być stąd do świętości?
Za chwilę takiego umierania można dać siedm żywotów długich, cierpieniem przepalonych, gnijących, czarnych żywotów Hioba. Ta radość znalazła drogę do tego nawet barłogu:
Z ognistego prawd zwierciadła
Jej uśmiechem patrzy byt,
Cnoty groga prostopadła
Wiedzie w świetle jej na szczyt.
Na słonecznej górze wiary
Jej sztandarów widać lot,
Przez pękniętych trumien szpary
Wśród anielskich świeci rot.
Ciśnięty w masę wrzątku hymn młodych i wierzących, rozpalonych do białości słów — przepełnił miarę. Bulgoczący war wystąpił z brzegów.