Strona:Przybłęda Boży.djvu/333

Ta strona została przepisana.

stoi jak pomnik! Już nie podejrzewamy go, już ufność w nas rośnie. I serce!
Skromna melodja przybrała szaty jakiegoś zuchwałego pochodu, który wie, że jego dudniącym krokom nie oprze się nic. Wali przed siebie, już nie oglądając się na boki, nabiera rosnącego rozpędu — i w nagłem zastanowieniu zwalnia w poco adagio, które sobie coś przypomina — — — hucznie wpada pierwotny nurt Presta i jakby się niebo rozdarło w strasznej błyskawicy, przeszywający rozkrzyk dysonansu trzasł jazgotem okropnego akordu!! To nie akord, to równoczesne uderzenie wszystkich tonów d-mollowej gamy! Grzmiąca rozpacz tytana, walczącego śmiertelnie o wyraz uwielbiający życie, przedarła się tu przez niebywały, z bluźnierstwem graniczący, improwizacyjny splot tonów, od którego zadrżały wszystkie wieki muzyki. Ten samotny ryk tragicznego grymasu, nakryty ulewą szarpanych staccat, jednak przebił mur głową: wyłamał ostatnie drzwi, najtwardsze.
Nastaje cisza. Trzy ćwiartki brzemiennej, kolosalnej ciszy. Już myślimy, że koniec, że to milczenie zamknęło wszystkie usta, — gdy w pustkę wbrzmiewa obcy głos, nikomu nieznany:
pełna i jędrna kwinta wyrosła z męskiego, wolą podpartego barytonu. Zamykamy oczy — brzmi to jak owiany tajemnicą, resztkami ufności wszystkich słuchających opleciony głos wróża. Słychać wyraźne, rozkazujące słowa:
„O BRACIA, NIE TAKIE TONY!
PEŁNĄ PIERSIĄ W MILSZE UDERZMY,
GÓRNIEJSZE I BARDZIEJ RADOSNE!“
Tego tylko było potrzeba. Natychmiast rozwijają się spokojnie i błogo pierwsze takty Tematu Radości, drugi raz w tercjowem podwyższeniu: chór