Hymn Radości wali w przestrzeń na rydwanach z ognia! — teraz sopranowe wysokie a trzymane jest fortissimo przez dwanaście długich taktów, a w basie huczy pieśń radosna z mocą nieopisaną. Wzmożone fortissimo runie nagle w przepaść cichutkiego szmeru — wszystko jest w jednej sekundzie zmazane, zmiecione — :
Mowa ludzka zapomniana. Wszystkie melodje zagubione, zawieruszone gdzieś w szaleńczym pędzie. Przed Najwyższym Tronem niema wyrazu żadnego. Jest byt wieczny i nic, coby niższe było. Kto tam sięga? Co tam dorasta? Kto śmie się odezwać?... Nie usta już, ale serca zmartwiałe i uszy rozwarte i słuch, sam, absolutny, oczyszczony i wszechmocny słuch samotnego ducha znalazł w tej chwili mowę, która dla ziemskich uszu jest rozbrajająco bezsilnem jąkaniem,
niemocnem rozpłynięciem w ostatecznym bełkocie zakrzepłych warg. Urywane tony jakby szukały drogi, w lunatycznych gestach obijają się o ściany, trzepoczą w ciężkich ruchach, pną się ku górze w amelodycznej chromatyce i wspaniale nieoczekiwanych opadach, a samotne staccata kapią równo za niemi. I tak się płasko ścielą maluczkie sylaby:
W proch padacie, milijony?
Stworzyciela pojął świat?
Gwiazdy rąbkiem Jego szat!
Nad gwiazdami Niezmierzony.
I pokorne dźwięki wzmogły się i wraca pamięć słów dawniejszych,mocny, głośny okrzyk:
Bracia! — — — Bracia!
I znów nagłe piano:
— — — Za krańcami lat
Mieszka Ojciec Nieskończony...