dną sekundę trwała najzupełniejsza cisza — i nagle runął grzmot oklasków tak huraganowy, że zadrżały mury starego teatru. W mrowiu sali huczało jak kanonada. Tylko czarno ubrany starzec stał na wywyższeniu, nieruchomy, on jeden. Ręka zgięta i nieco wzniesiona drżała jakimś utajonym gestem, poruszała się w rytmie wielkiego wahadła. Mało kto widział jej ruchy.
Wichura szalejąca w sali trwała, natarczywa i żądna. Przez rzędy muzyków przeszedł odruch niepewności. Stopniowo wszystkie ich oczy skupiły się na siwej wielkiej głowie, wciśniętej między mocne bary. Wyglądała jak upiór. Ciemne zawsze oblicze miało teraz bladość przejrzystą, jak oświetlona od środka waza z alabastru. Jasno było koło tej głowy. Sklepione czoło bieliło się niesamowitem lśnieniem nad wzburzonemi bałwanami publiczności, jak jedyna wczesna gwiazda jutrzniana, stojąca nad orkanem śmiertelnej nawałnicy. Oczy były zamknięte, a twarz dokoła w całym blasku zestrzelona w jednym punkcie, w centrum zmarszczek między oczami. Ręka wciąż równo podnosiła się i opadała, a była to ręka z za grobu, znacząca niepowrotność czasu: ręka z cierpliwością klepsydry. To mogło trwać do jutra i przez tysiąc lat.
Obejrzawszy się na boki, Karolina Ungerówna, dziewczyna słodka i subtelna, z oczami we łzach i ogniem na licach podeszła ku niemu, nieśmiało. Pochwyciła go za dłoń i jak dzieciątko małe obróciła do publiczności.
W jednej chwili burza oklasków podwoiła się do nieopisanego szału. Rzucano wgórę kapelusze, powiewano chustkami. Otworzył oczy i utkwił je gdzieś daleko poza publicznością. Były to oczy ślepca, dobre oczy,biedne oczy, oczy zmęczone nadmiarem widzenia.
Strona:Przybłęda Boży.djvu/351
Ta strona została przepisana.