Od tego naprzyklad, że w tym roku siedział pewnego dnia przy fortepianie, a przyjaciele zbici w trwożne stadko słuchali w drugim kącie pokoju. Improwizował, ale dla nich to już prawie nie była muzyka. Może to były harmonje i tonacje dalekiego, nieznanego kraju. „Indyjska gama i tony: sa-ri-ya-ma-na-da-ni-sza... Pięć lat milczenia nakłada się w klasztorze przyszłemu braminowi...“[1]
Długo improwizował, w twarzy już nie było kropli krwi, ciało wysmagane chorobami miało żółtość starego pergaminu. Aż ściszył tony do zamierającego pianissimo, grał ledwie dosłyszalnie, oczy łagodnie zamknął i miał w nich ukryty uśmiech.
Tony cichły coraz bardziej i już ich nie było. Na czole grającego sino wzdęła się samotna żyła; na zmarszczkach zaległo milczące wzburzenie tych tonów. Tam wdole, na klawjaturze Broadwooda, ruszały się jak pod wodą jego wielkie palce, wolno, ciężko, jak płazy.
Przyjaciele, patrzący na te ruchy rąk, nie słyszeli nic. A on się ciągle uśmiechał. Żadnego tonu! A ręce się ruszały, oni to widzieli. I ten upiorny koncert milczący szarpnął ich nagle w śmiertelnem przerażeniu: On gra, on wciąż gra, tylko instrument nie oddaje ciszy jego... Klawisze zapadają się, ale zmartwiałe młoteczki nie tykają strun. Fortepian milczy! Drewno!!! Głuche, niegodne drewno!!!
W tej strasznej scenie był skrót tajemniczej rozterki między genjuszem a formą. To tępe pudło rozbić o skały!
I krzyk wielki: Kto był w tej chwili głuchy? Beethoven, czy ta skrzynia bez rezonansu, ta ciemna trumna milcząca, co jemu się już nigdy żadnem echem nie odezwie?
Kto był głuchy?!...
- ↑ W notatniku.