Strona:Przybłęda Boży.djvu/372

Ta strona została skorygowana.

nia wszystkie przestrzenie potąd przez sztukę tonów przeczuwane — i że poza ich kres sięga wizyjnym gestem. Patrząc rozwartemi źrenicami na kolos Wielkiej Fugi, trudno przypomnieć sobie potężniej nieśmiertelnością zionący wyraz wielkiego patosu, w najbezwzględniejszym sensie tego słowa.

Może pomogłoby to nieco do rozświetlenia nieludzkiej zagadki tego genjuszu, gdyby po nitce przesłanek genealogicznych cofać się wstecz, w mroki niewyraźnie majaczących korzeni, wgryzionych w moczarną glebę starej Holandji, kraju malarzy. Nie do Haarlemu należałoby biec (gdzie chyba tylko źródła beethovenowskiego humoru znaleźćby można, jego pierwotnego, żywego i prężnego śmiechu: na płótnach Fransa Halsa); droga powiodłaby nas do Amsterdamu.
Tam na sto lat przed narodzeniem Beethovena umarł największy malarz, oceniony późno po śmierci, niedoceniony dotąd, ten olbrzym, przed którego tworem dziś stajemy w osłupieniu, oniemiali wielkością i natężeniem streszczonego w nim bytu. Bacha odnaleźć można w szkołach flamandzkich i niemieckich; jest to pobożność Memlinga, przepalona askezą Van Eycka, zwartą w żarliwem rzemiośle i przesyconem wizjonerstwie Albrechta Dürera. Ale Beethoven jest potomkiem tych sił, które zrodziły Rembrandta.
W Sztutgardzie jest młodzieńczy obraz amsterdamczyka, przedstawiający świętego Pawła w więzieniu: z nad księgi, w której pisze, utkwił mądrością obarczone oczy w bezmiar swojej przeszłości, oczy jasnowidza, porażone Bogiem, przerażone ludzkością. Ileż to razy z nut Beethovena wyzierały ku nam te oczy, by w nas rozżagwić najgłębiej zasypane iskierki? Albo te wystrzelone ogromnie świątynie, które w pierś nabrały szalonych miar powietrza (pomniejszającego lu-