Innego dnia oglądał długo przyniesione przez Schindlera pieśni Schuberta. W czasie czytania ich zawołał w zachwycie:
— „Zaprawdę w tym Schubercie jest Boża iskra!“
Niedługo potem na progu „Schwarzspanierhaus“ stanął ten właśnie: Franciszek Schubert. Z sercem ściśniętem przyszedł spojrzeć na fizyczną ruinę boga muzyki; nie dziw, że gdy sam umierał w rok później, w przedśmiertnych halucynacjach widział właśnie jego zjawę.
Tymczasem było źle naprawdę. Choroby rosły, a dochodów nie było. Nic nie mogło skłonić pacjenta do naruszenia schedy bratanka, bankowych akcyj.
A cóż posiadał poza tem? Nędzne okruchy rocznej pensji. Karolowi trzeba było niemałe kwoty posyłać, leki płacić i doktorów, jadło i mieszkanie. Pożądana odsiecz nadeszła z Anglji. Raz jeszcze dowiódł ów naród swej czynnej czci. Londyńskie Towarzystwo Filharmoniczne na pierwszą wieść o stanie mistrza uchwaliło jednogłośnie dar w postaci stu funtów szterlingów, który go napełnił serdecznem wzruszeniem. Tak mu było dobrze, spokojnie w chwilach, kiedy ból zasypiał, wśród samych dobrych ludzi.
Dwudziestego siódmego lutego czwarta operacja. Dni mijają równo. „Od tygodnia leży już prawie jak umarły, tylko czasem skupia ostatnie siły i pyta o coś, albo czegoś żąda. Trwa ustawicznie w głuchem zamroczeniu, głowę zwiesza na pierś i tępo patrzy godzinami w jeden punkt, najlepszych znajomych rozpoznaje rzadko. Wszystkie funkcje ciała ustały od wczoraj“. Jeszcze jedno lekarskie konsyljum.
Lekarz go pocieszał nadchodzącą wiosną. A on odrzekł z cichą aluzją do händlowskiego „Mesjasza“:
— „Praca mojego dnia jest wypełniona. Jeśliby tu jeszcze mógł pomóc lekarz, his name shall be called wonderful!“
Strona:Przybłęda Boży.djvu/385
Ta strona została przepisana.