A śmierć zapadająca wyprzedzała zmierzch dnia. Dziwny to był dzień od rana. Dwudziesty szósty marca, a niewiadomo: koniec zimy czy późna jesień? Na dachach rdzawe płaty śniegu. Niebo jak stal, mętne, pod niem w chmurach dziwne harce jak przed kometą i wojną.
Około trzeciej po południu Hüttenbrennner zastał u łoża nieprzytomnego Beethovena liczne grono osób: bratową jego, Breuninga z synem, malarza Teltschera, Antoniego Schindlera. Zebrani rozeszli się stopniowo (brat Jan przyszedł dopiero w kilka godzin później, poto, by rzucić się na pozostawione pieniądze) i Hüttenbrenner został sam w pokoju, w którym był tylko krótki chrapliwy oddech, jak metronom.
Za oknami domu Czarnych Hiszpanów rozpętała się wichura. Śnieżna zadymka rzucała się do szyb jak biały pies. Żywioł skowycząc upominał się o swego pana.
Minęła piąta. Szara zawierucha zaciemniła ściany. Po suficie chodziły fantastyczne cienie.
Przeraźliwa jasność rozdarła oponę w poszarpanym błysku. Oślepiająca błyskawica bluznęła oknami.
Beethoven rozwarł oczy szeroko.
Bliski trzask pioruna przewalił się po chmurach, podkreślony gromnym pohukiem. Tak stuka los ostatni raz.
Z mgławego łoża podniosła się ku chmurom wielka, mocno zawarta pięść, podparta przeciwgromem groźby i obrony: Już nie! Już jestem poza Losami.
Ręka opadła. Oczy przymknęły się do połowy.
Hüttenbrenner był tuż, nad pienią.
Domknął oczy (on, ni brat, ni syn), ucałował czoło, oczy, ręce.
I uszy.
Strona:Przybłęda Boży.djvu/387
Ta strona została przepisana.