pek, rozsianych po plafonach i ścianach, lub wpijali w sztuczne słońca wielkich świeczników, bujających się skrzypliwie u wyciągniętych ramion, misternie zdobionych kolumn żelaznych werandy.
O, Baedeckerze!... Wydrapywać się aż tak wysoko, pędzić z końca świata aby... to... zobaczyć? Doprawdy kpiny!
Nagle wyłoniło się z mgły coś przedziwnego i zaczęło zbliżać się zwolna ku hotelowi, wydając brzęk żelaziwa. Mara owa czyniła gesty przesadne, rozpaczliwe niemal, widocznie zawadzało jej dziwne brzemię i ciężyło bardzo.
Znudzeni turyści zbliżyli się do okien i z nosami rozpłaszczonemi na szybach usiłowali rozpoznać to coś, co, zwłaszcza ciekawe misses angielskie o chłopięcych fryzurach uważały i w pierwszej chwili uznały za zbłąkaną krowę, potem zaś za druciarza, obarczonego mnóstwem przyborów.
Gdy zjawisko zbliżyło się na dziesięć kroków, znowu zmieniło postać. Wyglądało teraz, jak średniowieczny łucznik z burką na ramieniu, i w kasku ze spuszczoną przyłbicą, okrywającą całą twarz, co było jeszcze dziwniejsze od krowy czy druciarza.
Przybywszy na werandę, niezwykła stwora owa przedstawiła się oczom patrzących w kształcie cokolwiek bardziej znanym. Był to mężczyzna krępy, niewysoki, przysadkowaty i czerstwy. Zatrzymał się, dysząc ciężko, potem otrząsnął śnieg z trzewików i kamaszy koloru jasnoczekoladowego. Tego samego koloru byt też kaszkiet, osłaniający mu głowę i wełniany tkany szal, z pod którego wynurzał się tylko kosmyk szpakowatej brody i olbrzymie zielone okulary z nasadzonemi wypukłemi szkłami. Na plecach sterczał mu wielki kilof żelazny na długiem toporzysku i piętrzył się wypchany plecak, pęk grubych, metodycznie skręconych lin zwisał
Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 010.djvu
Ta strona została uwierzytelniona.