przez piersi, a u pasa rzępoliły haki i ostre szpony do obuwia, służące do wycieczek po stromych iglicach skalnych.
Ubrany był w luźną bufiastą angielską bluzę, z licznemi niezgłębionemi kieszeniami, na wierzchu przyszytemi i krótkie spodnie, ginące w kamaszach, a strój ten dopełniał rynsztunku niezwykłego alpinisty.
Uniform ten i wyekwipowanie, zupełnie na miejscu na samotnych szczytach Mont-Blanku, lub Finsteraarhornu, musiał obudzić wielkie zdumienie tutaj, na Rigi-Kulm, w hotelu, oddalonym kilkanaście kroków od stacji kolejowej.
Coprawda, alpinista przybył od strony przeciwległej stacji, a stan, w jakim znajdowały się jego trzewiki i kamasze, świadczył, że długo wędrował po śniegu i wodzie.
Przez chwilę rozglądał się po hotelu i jego urządzeniu z niemym podziwem; nie spodziewał się widocznie spotkać na wysokości dwu tysięcy metrów ponad poziomem morza budynku tak wspaniałego z oszkloną galerją, kolumnadą, siedmioma piętrami okien i szeroką werandą, obstawioną roślinami w wazonach. Wyglądało, jakby na szczyt góry wyniesiono paryski Plac Opery.
Dziwił się tedy, ale zdziwienie gości było jeszcze większe i gdy wszedł wreszcie do obszernego halu, mnóstwo osób stłoczyło się wokół niego. Goście wystawiali głowy z pokojów, nadbiegli bilardziści z kijami w rękach, starsi panowie z rozłożonemi dziennikami, damy z książkami i robótkami, a w głębi, w amfiladzie schodów ukazały się tłumnie głowy służby, zwieszone z pięter w dół.
Przybyły przemówił głębokim, donośnym basem południowca, tętniącym jak cymbały:
— U kroćset... a to ładna pogoda!
Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 011.djvu
Ta strona została uwierzytelniona.