Zdjął kaszkiet i okulary.
Dyszał ciężko.
Oszołomiły go na chwilę: światło, lśniące wszędzie, ciepło płynące z kaloryferów, kontrastujące tak żywo z ciemnością i zimnem na dworze, dalej wspaniały plafon, portjer w srebrzystej liberji, napisy haftowane na czapkach służby: „Regina montium“, krawatka biała dozorcy służby, wreszcie bataljon Szwajcarek w narodowych strojach, który zjawił się w kornych szeregach na odgłos dzwonka.
Ale zaraz odzyskał rezon. Czuł, że nań patrzą, przeto jak aktor przed pełnemi lożami przybrał niezwłocznie pozę, odpowiednią do okoliczności.
— Pan sobie życzy?...
Zarządca hotelu zbliżył się niepostrzeżenie i pytał go w ten sposób z pewnem lekceważeniem. Była to osobistość, bardzo elegancko ubrana w żakiet, twarz ocieniały mu jedwabiste bokobrody, a mina przypominała fryzjera damskiego.
Alpinista zażądał spokojnie pokoju.
— Mały pokoik... ciepły kącik, narazie... nic więcej! — powiedział dobrotliwie, patrząc na dostojnika poufale, jakby go znał od stu lat.
Zarządca miał się właśnie rozgniewać, gdy zjawiła się nadobna Szwajcareczka, wtłoczona w sztywny gorset, zahartowany złotem, z bufiastemi białemi rękawami koszuli i spytała czy raczy udać się do windy. Przybyły nasrożył się, jakby mu zaproponowano zbrodnię.
— Ja mam jechać windą? — wrzasnął, aż zabrzękły na nim wszystkie żelazne przybory.
Natychmiast udobruchał się jednak i rzekł łagodnie.
— Nie... pójdziemy sobie piechotką, moja koteczko! Pedikus cum jambis[1], jak się u nas powiada.
Udał się za nią, zajmując całą szerokość scho-
- ↑ Prawdopodobnie pedibus cum jambis (franc.) – spacer.