Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 016.djvu

Ta strona została uwierzytelniona.

Tętniący głos jego rozlegał się po sali, nie budząc echa.
— Pan jest zapewne śpiewakiem? — zwrócił się doń wprost.
— Non capisco! — mruknął tenor pod nosem.
Przez chwilę alpinista pożerał jadło w przymusowem milczeniu. Ale kawałki mięsa stawały mu w gardle. Kiedy siedzący naprzeciw niego austro-węgierski dostojnik sięgnął drżącemi, wyschłemi, otulonemi w mitynki, rękami po musztardę, chcąc ująć naczyńko, alpinista podał mu je uprzejmie.
— Proszę bardzo, panie baronie! — powiedział ugrzeczniony, bowiem słyszał, że służba tak tytułuje dyplomatę.
Niestety, dostojnik z pozoru tylko wyglądał na bystrego i sprytnego, bowiem rysy twarzy ułożyły mu się w ten sposób w ciągu długiej, dyplomatycznej karjery chińskiego mandaryna. Zatracił on już oddawna zdolność formułowania myśli i wyrażania ich słowami. Podróżował teraz w tym wyłącznie celu, by je sobie przypomnieć. Wytrzeszczył przepaściste, puste do dna oczy, wlepił je w twarz nieznaną, a potem zamknął je bez słowa. Trzebaby chyba dziesięciu dyplomatów tej samej siły intelektualnej co baron Stoltz, by znaleźć odpowiednią formułę podziękowania.
Wobec tego nowego niepowodzenia, alpinista uczynił gest straszliwy: porwał butelkę i zdawało się, że roztrzaska ją o pusty czerep dyplomaty, ale nalał tylko wina w szklankę swej sąsiadki, która ani nie żądała tej przysługi, ani jej nawet nie zauważyła, zajęta rozmową z kilku młodymi ludźmi, siedzącymi po stronie przeciwnej. Mówiła jakimś dziwnym, miękim szczebiotem, zgoła niezrozumiałym, ożywiła się bardzo, różowe uszko, zwrócone ku alpiniście, krwią nabiegło.