Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 019.djvu

Ta strona została uwierzytelniona.

gne! — co miało znaczyć, że chce flaszkę szampana. Korek wyskoczył ze zwykłym łoskotem, a potem ucichło wszystko, słychać było jeno poświst wiatru i monotonny szelest śniegu, bijącego o szyby.
Podobnie ponuro było i w czytelni, wszyscy trzymali w rękach dzienniki. Wokół długich stołów widniały setki głów pochylonych, zieleniło się sukno, a z sufitu lały się strumienie światła. Od czasu do czasu ktoś ziewnął, zakaszlał, zaszumiał gazetą i znowu bezwład sali stawał się zupełny. Po obu stronach kominka siedzieli, oparci plecami o ciepłe kafle, dwaj męże nauki, dwa filary wiedzy historycznej, nienawidzący się serdecznie: Schwanthaler i Astier-Rechu. Los, niby na drwiny, sprowadzał ich zawsze razem, gdziekolwiek się ruszyli w Szwajcarji, co było zrozumiałe, gdyż obydwaj jechali za biletami okrężnemi kompanji Cook’a i ciągle musieli przebywać ze sobą, mimo, że w niezliczonych publikacjach polemicznych, sprostowaniach i notatkach używali o sobie stale wyrażeń takich, jak: „Schwanthaler, kwadratowy osioł“... i „nieuk, Astier-Rechu“.
Łatwo wyobrazić sobie, jak został przyjęty alpinista, gdy się przysiadł, zaczynając naukową pogwarkę, spragniony wiedzy. Niby z wyżyn lodowca spadły nań dwa strumienie zimnej wody, której znieść nie mógł z natury. Zerwał się tedy zaraz i zaczął, zarówno dla odzyskania kontenansu, jak i rozgrzania się, chodzić po sali. Widząc leżące tu i owdzie, pośród grubych biblij, romanse z bibljoteki „Klubu Alpejskiego“, wziął jeden roztrzęsiony tom i chciał go zabrać do swego pokoju dla przeczytania w łóżku kilku stronnic, ale musiał go oddać cerberowi, pilnującemu drzwi, gdyż zarząd hotelu nie lubił, by biblioteka roznoszoną była po pokojach gości.