mu zdumieniu gości, którzy się zewsząd zbiegli tłumnie.
Gdy popłynęły tony strausowskiego walca, który podnieceni muzykusy grali w tempie szalonem jakiejś cygańskiej galopady, alpinista, dojrzawszy niedaleko żonę prof. Schwanthalera, niską Wiedenkę, krągławą, filuterną i żwawą mimo siwych włosów, poskoczył, objął jej kibić i wyprowadził w lansadach na środek, wołając na innych:
— Prosić damy! Zaczynamy panowie! Kroćset... tysięcy!
Na to hasło odrazu odtajał cały hotel i wszystkich ogarnął wir zawrotny. Tańczono w halu, w salonie, wokół zielonych stołów czytelni i w bilardowej sali. Ten szatański człowiek wlał wszystkim ogień w żyły. Sam jednak przestał, zasapawszy się po kilku turach porządnie, pilnował tylko balu, naglił muzykantów, łączył pary, rzucił profesora z Bonn w objęcia starej Angielki, a Astierowi wsadził w ramiona najzajadlejszą Peruwjankę. Niesposób mu się było opierać. Szedł odeń jakiś żar, czyniący wszystko wesołem, prostem i lekkiem. I... kroćset... tysięcy... podziała się gdzieś nienawiść i pogarda, znikli Ryżowcy i Śliwkowcy, wszyscy walcowali jak opętani.
Szał wzrastał z każdą chwilą, tany przeniosły się na piętra, w kurytarze, aż do szóstego piętra wirowały pary, a lokaje porwali w objęcia wykrochmalone Szwajcarki, obracające się jak automaty w takt muzyki. Migały kolory, tupot, łoskot i pokrzyki kierownika balu roztętniły cały hotel.
Niechże sobie wiatr świszcze na dworze, niech miota latarniami, brzęczy w drutach telegraficznych i wznosi spirale śniegu na samotne szczyty. Tutaj, ciepło, dobrze, wesoło, i pewnie nikt oka nie zmruży do rana.
Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 022.djvu
Ta strona została uwierzytelniona.