— Kroćset tysięcy... dosyć ze mnie! Pójdę, spać! — powiedział sobie w końcu alpinista, człowiek przezorny, pochodzący z kraju, gdzie każdy wpada w szaleństwo nader łatwo, ale jeszcze łatwiej wraca do równowagi. Uśmiechał się pod wąsem, wyśliznął się i ominął zręcznie rozbawioną mamę Schwanthaler, która szukała go wciąż, czepiała się go, chciała bez końca „ballir, dancir...“
Wziął klucz i poszedł. Ale na pierwszem piętrze przystanął i, przechyliwszy się przez poręcz, chwilę rozkoszował się swojem dziełem, patrząc na setki ludzi, których rozkrochmalił, rozruszał i przywrócił do życia.
Gdy był blisko swego pokoju, zbliżyła się doń zadyszana od tańca Szwajcarka, podała mu pióro i księgę meldunkową.
— Czy mogę prosić o łaskawe zapisanie swego, czcigodnego nazwiska? — spytała.
Zawahał się na moment. Czy trzeba zachowywać dalej incognito, czy nie?
— Kroćset tysięcy... i poco? — mruknął do siebie. Choćby wiadomość, że przybył, dostała się na dół, nikt się i tak nie domyśli poco się znalazł w Szwajcarji. Zresztą, jakież będzie zdziwienie owych wszystkich „ingliszmenów”, gdy się dowiedzą jutro, że to on... Ta dziewczyna rozpowie niezawodnie... Jakaż niespodzianka dla całego hotelu... jakież zdumienie?
— Jakto? To on... on? — pytać będą wszyscy.
Te myśli przemknęły mu przez głowę rozedrgane i szybkie niby śmignięcia smyczka. Niedbałym ruchem wziął pióro z rąk służącej i podpisał pod nazwiskami Astiera-Réhu, Schwanthalera i innych dostojników to nazwisko, które zaćmić miało ich wszystkich i usunąć w mrok głęboki. Potem, pewny
Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 023.djvu
Ta strona została uwierzytelniona.