Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 035.djvu

Ta strona została uwierzytelniona.

rzędy fajek na stole, posłyszał szmer fontanny w basenie i wrócił do rzeczywistości. — I pocóż umierać, u djaska? — pomyślał. — Poco nawet udawać się na tę wyprawę? Któż mnie zmusza? Co za głupstwo ta cała miłość własna? Pocóż narażać życie za fotel prezydjalny?
Była chwila słabości i minęła podobnie szybko jak poprzednia. W ciągu pięciu minut testament był skończony, podpisany, zapieczętowany olbrzymią, czarną pieczęcią, a wielki mąż spiesznie kończył przygotowania do podróży.
Lew zwyciężył lisa w Tartarinie i można było teraz powiedzieć o bohaterze taraskońskim to, co powiadano o Turenjuszu: Ciało jego niezawsze gotowe było iść w bój, ale wielka wola parła go na czoło wojsk, wbrew ciału!
Zegar wieży ratuszowej Taraskonu wydzwonił dziesiątą. Ulice były o tej porze niemal puste, wydawały się przeto większe, zrzadka jeno spotykali się spóźnieni przechodnie, przygłuszonemi trwogą głosami życząc sobie dobrej nocy. Drzwi zamykały się z trzaskiem, głusza czyniła się coraz to większa, gasły jedne po drugich wszystkie światła, świeciły jeno zrzadka latarnie, oraz błyszczała fasada, różowo-zielona, apteki Bezugueta, przez której szyby widać było drzemiącego u lady aptekarza. Każdego wieczoru brał on w ten sposób małą zaliczkę na sen nocny, aby, jak mówił, z większą przytomnością umysłu obsługiwać w nocy chorych, potrzebujących jego pomocy. Było to coprawda zwykłą taraskonadą, gdyż nie budzono go nigdy, a w dodatku, pragnąc się zabezpieczyć przeciw intruzom, sam przeciął drut dzwonka od ulicy.
W kilka minut po dziesiątej, w aptece zjawił się Tartarin, obładowany pakunkami, kołdrami, oskardem i długą laską z rożkiem kozicy u wierzchu.