Był tak wzruszony, blady i drżący, że aptekarz, któremu zawód nie odebrał właściwej wszystkim jego współobywatelom fantazji, był przekonany, iż przydarzyło mu się coś strasznego.
— Nieszczęsny! — zawołał. — Co się stało? Zapewne zostałeś otruty! Prędko muszę ci zaaplikować ipecacuany na wymioty!
Rzucił się do puszek z lekarstwami, a Tartarin musiał go objąć wpół i trzymać z całej siły, by uniknąć przysługi, którą mu chciał oddać.
— Słuchajże! Nie jestem otruty! Słuchaj!
Unieruchomiony silnemi dłońmi przyjaciela, aptekarz stał przy ladzie, mocno niezadowolony, że nie mógł odegrać roli zbawcy.
— Czy nas nikt nie słyszy Bezuguet? — spytał Tartarin.
— Oczywiście... — powiedział niepewnym głosem aptekarz, rzucając wokoło siebie przerażone spojrzenie. — Pascalon już śpi (był to pomocnik jego), mama także. Ale nie rozumiem, o co idzie...?
— Zamknij okiennice! — polecił Tartarin, nie odpowiadając. — Mógłby nas kto podpatrzyć z zewnątrz.
Bezuguet usłuchał, drżąc na całem ciele. Był to stary kawaler, łagodny i trwożliwy jak dziewczyna, żył cicho, spokojnie wraz ze starą matką swoją. W przeciwieństwie do swego charakteru, cerę twarzy miał smagłą, wydatne purpurowe wargi, wielki krogulczy nos i sumiaste wąsy, a rysy twarzy przypominały rozbójniczego szeika tunetańskiego.
Takie antytezy zdarzają się często w Taraskonie. Wszyscy mają rysy wydatne, rzymskie, czy saraceńskie, podobne do starożytnych kamei, co dziwnie kontrastuje z zawodem mieszczuchów i ich ultrapokojowem usposobieniem.
Podobnie wyglądał poczciwy Excourbanies na
Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 036.djvu
Ta strona została uwierzytelniona.