dniowej Francji i obrzeżonej ściekami dla mas wody, lecących z góry.
Mijał po lewej i prawej stronie wielkie winnice i łąki, pokryte wysoką, teraz mokrą i położoną ulewą trawą, a na nich długie kanały nawodniające, zdrążone z pni drzew. Wszystko wokół przepełniał szum deszczu i rozgwar kaskad, a ile razy podróżnik nasz zawadził o konar drzewa, spadał mu na kaszkiet tusz zimny, jakby wstąpił w snop, miotany przez sikawkę pożarną.
— Boże wielki! Cóż za masa wody? — wzdychał biedny mieszkaniec Południa.
Ale było nierównie gorzej, gdy w pewnej wysokości skończył się ów bruk i ścieki. Tartarin stawić teraz musiał sam czoło dzikim siklawom, skakać ze skały na skałę i wymijać poszczególne strumienie. Im wyżej wstępował, tem ich było więcej, a w końcu połączyły się wszystkie w jedną rwącą falę, coraz, im wyżej, coraz to zimniejszą i bardziej gwałtowną. Stanął, by nabrać tchu i, spojrzawszy wokoło, doznał bardzo niemiłego wrażenia, bo widział jeno mokre skały, a pod stopami miał ciężkie zwały oparu i chmur, przez które przebłyskiwały czasem szaluty Witznau, podobne maleńkim, na zielono lakierowanym zabawkom.
Z początku mijali go przechodnie, mężczyźni, kobiety i dzieci. Szli pochyleni, uginając się pod ciężarem wysokich, krągłych putni, szelkami umocowanych na grzbietach, zawierających prowjanty dla will i pensjonatów, których fasady widniały tu i owdzie pośród drzew.
— Czy blisko Rigi-Kulm? — pytał ich Tartarin, by się przekonać, że nie zmylił drogi.
Ale dziwaczny jego strój i wyekwipowanie, a zwłaszcza szeroki szal, zasłaniający mu twarz,
Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 041.djvu
Ta strona została uwierzytelniona.