przerażały widocznie wszystkich, gdyż nie odpowiadali wcale, przyśpieszając jeno kroku.
Wyżej napotykał coraz to mniej osób, a wkońcu został sam jeden. Ostatnią istotą ludzką, jaką zdybał, była stara kobiecina, piorąca bieliznę w sadzawce, utworzonej z wypróchniałego pnia. Starucha rozpięła nad sobą olbrzymi czerwony parasol, zatknąwszy jego trzonek w ziemię.
— Czy daleko do Rigi-Kulm? — spytał alpinista.
Podniosła nań twarz głupkowatą, o ziemistej cerze, ruchem, przypominającym krowę, która się czemuś dziwuje. Patrzyła długo, długo i nagle wybuchła śmiechem, który rozwarł jej usta od ucha do ucha. Zmarszczki, pokrywające jej oblicze, pogięły się w dziwne kształty, zamykała oczy, otwierała je znowu, a radość jej wzrastała z każdą chwilą. Tartarin z laską w ręku i olbrzymim oskardem na plecach stał przed nią i mruczał przekleństwa, wkońcu poszedł sobie. Ale zaraz zmylił drogę i zabłądził w jakimś sosnowym lasku, gdzie podłoże pokryte było mokrym mchem, po którym się ślizgały jego trzewiki.
Powyżej lasku nie było już ani ścieżek, ani drzew, ani pastwisk. Otoczyły go jeno głazy czarniawe, wielkości wprost niepojętej, to znów ruchome szutrowiska, grożące obsunięciem, a gdzie niegdzie stały jeziorka, pełne żółtego błota. Gramolił się na czworakach na głazy, szedł ostrożnie po żwirze, brodził po wodzie, macając jak ślepiec laską, a wszystko napawało go wielkim strachem. Co chwila spoglądał na busolę, zwisającą jako brelok u szerokiego paska od zegarka, zastępującego łańcuszek, ale bądź to skutkiem wysokości, na jakiej się znalazł, bądź też przez wahanie się temperatury, igiełka przyrządu zachowywała się dziwnie, jakby
Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 042.djvu
Ta strona została uwierzytelniona.