Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 048.djvu

Ta strona została uwierzytelniona.

z trzech zaledwo tonów, płaczliwy i jednostajny. Hejnałem tym zazwyczaj budzono na Rigi wielbicieli słońca i oznajmiano im zjawienie się szerzyciela światła.
Upowszechniło się mniemanie, że ukazuje się zawsze na ostatnim krańcu góry, tuż za hotelem. Tartarin nie potrzebował przewodnika, kroczył jeno w ślad długiego korowodu turystek, które mijając go wybuchały śmiechem. Był zaspany i nogi jego odczuwały jeszcze przykrą, sześciogodzinną przechadzkę, przeto kroczył wolniej od innych.
— Czy to pan Maniłow? — zawołał tuż koło niego w ciemności jakiś dźwięczny, kobiecy głosik. — Pomóż mi szukać, zgubiłam pantofelek!
Rozpoznał cudzoziemską gwarę sąsiadki swej przy stole i odnalazł wreszcie po ciemku jej sylwetkę, rysującą się niewyraźnie na jaśniejszem nieco tle płaszczyzny śnieżnej.
— To nie Maniłow, proszę pani, — odrzekł — ale usłużę chętnie...
Wydała lekki okrzyk zdumienia i strachu, cofnęła się wstecz. Ale Tartarin nie dostrzegł tego, bowiem schylony szukał zguby, macając wokół po objętej zamrozem, chrupliwej trawie.
— Jest... jest... u kroćset! — zawołał radośnie, potrząsając zdobyczą, a potem przykląkł na zmarzłej ziemi i zażądał w nagrodę przywileju wdziania pantofelka na nóżkę kopciuszka.
Odparła ostro, że nie godzi się na to i, podskakując na jednej nodze, usiłowała wsunąć jedwabną pończoszkę w maleńki trzewiczek z bronzowej skórki, ale mogłaby tego dokonać bez pomocy naszego bohatera, który usłużył jej chętnie i uczuł się szczęśliwym, gdy na moment oparła się ręką na jego ramieniu.
— Masz pan dobre oczy! — powiedziała tonem