bródki, oraz to, że znikła właśnie w chwili, kiedy wymienić miał swe nazwisko i ucieszyć się jej zdumieniem.
Uczynił kilka kroków w tym samym kierunku i znalazł się pośród rozszemranej trzódki zniecierpliwionych i kichających turystów, czekających wschodu słońca. Kilku zręczniejszych wydrapało się na daszek werandy, pokryty śniegiem i sylwetki ich rysowały się wyraźnie na białem tle, pośród nocy, w którą przesiewać się już zaczynały pierwsze tony szarzejącego brzasku.
Na Wschodzie zaczęło się rozwidniać, a róg alpejski powitał nowym porykiem ten fakt. Przypominało to trzeci sygnał dzwonka, bezpośrednio przed podniesieniem kurtyny w teatrze, a widzowie odczuli wielką ulgę... Nareszcie się zaczyna... pomyśleli wszyscy.
Wąska, jasna szczelina w chmurach żółciła się coraz to mocniej i rozszerzała po widnokręgu, ale jednocześnie podniosła się z dolin gęsta, brudna mgła i stanęła pomiędzy widzami a widowiskiem.
Trzeba było zrezygnować z majestatycznych obrazów przyrody, zapowiadanych w przewodnikach. Natomiast w coraz wyraźniejszych konturach i barwach rysowali się zgromadzeni goście, w których Tartarin rozpoznawał swych wczorajszych tancerzy. Podobni chińskim cieniom, dziwnie bladzi, wykonywając przedziwny taniec przytupywania marznącemi nogami, poubierani byli najrozmaiciej. Szale, kołdry, kapy z łóżek okrywały ich ciała, a na głowach mieli przeróżnego rodzaju nakrycia, od czapeczek i kaszkietów, do chustek i szlafmyc. Zmiętoszeni, zapatrzeni w jeden punkt, podobni byli do gromadki rozbitków na małej wysepce, śledzących, z utęsknieniem okręt na pełnem morzu z rozwiniętemi żaglami.
Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 050.djvu
Ta strona została uwierzytelniona.