Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 051.djvu

Ta strona została uwierzytelniona.

Nic... i ciągle nic widać nie było, niektórzy jednak twierdzili, że odróżniają poszczególne szczyty. Zwłaszcza od strony daszku werandy dochodził bełkot familji peruwjańskiej, pośrodku której stał wysoki drab, okryty od głowy do stóp kraciastym płaszczem. Osobnik ten z zapałem ogromnym roztaczał przed słuchaczami niewidzialną panoramę Alp i wykrzykiwał nazwy szczytów:
— Tu na lewo, wyraźnie widzicie, państwo Finsteraarhorn, wysokości czterech tysięcy dwustu siedmdziesięciu pięciu metrów — dalej zaś Schreckhorn, Wetterhorn, Mnich i Jungfrau, której umiarowe kształty zachwycać muszą zwłaszcza panie...
— Tej szelmie nie brak humoru! — powiedział do siebie półgłosem Tartarin, potem zaś dodał po namyśle. — Zdaje mi się, że znam ten głos... hę?
Rozeznał akcent południowy, zdala podpadający pod zmysły, niby zapach czosnku. Ale zajęty odnalezieniem pięknej sąsiadki pośród grup gości hotelowych, nie zwracał uwagi na blagującego jegomościa. Nie znalazł jej, musiała wrócić do domu, co zresztą czynili wszyscy jedni po drugich, znudzeni marznięciem i daremnem czekaniem.
Kołdry, kaftany, szale i opończe, zamiatając śnieg, powędrowały zwolna do hotelu. Pozostał jeno Tartarin i muzykus, grający na rogu bez przerwy, niby pies wyjący na księżyc.
Był to szczupły, zaschły staruszek z długą brodą, ubrany w tyrolski kapelusz, ozdobiony zielonym sznurem z żołędziami i napisem: „Regina montium“, widniejącym złotemi głoskami na czapkach służby hotelowej. Zbliżył się doń i dał mu napiwek, jak to czynili wszyscy.
— Idź spać, staruchu! — powiedział, klepiąc go obyczajem taraskońskim poufale po ramieniu. To straszna blaga cały ten wschód słońca... hę?