Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 059.djvu

Ta strona została uwierzytelniona.

rzystwo znane sobie dobrze. Był tu lord, członek „Jockey Klubu” ze swą siostrzenicą (hm... hm...), był akademik, Astier Réhu i profesor dr. Schwanthaler wróg jego, skazany brutalnym biletem okrężnym Cooku na miesięczną katorgę rozrywek u boku znienawidzonego współzawodnika, byli wszyscy inni, ale nikt się nie chciał przyznać do nieszczęsnego Tartarina, chociaż nie mogli go nie poznać. Sam jego wielki szal i uzbrojenie, wydające szczęk donośny, musiały wszystkim wbić w pamięć bohatera Taraskonu. Towarzystwo odczuwało widocznie wstyd, że dało się pociągnąć do szalonych tanów, ulegając temperamentowi tego wściekłego Francuza.
Jedna tylko pani Schwanthaler uśmiechnęła się na jego widok, podeszła, ujęła w palce sukienkę, stanęła w tanecznej pozycji i trzęsąc siwą głowiną powiedziała:
— Ballir... dansir... trés szoli!
Niewiadomo, czy miało to być ewokacją uroczych wspomnień, czy zaproszeniem do tańca. Nie chciała się odczepić, łaziła za Tartarinem z kąta w kąt, tak, że uciekł na pokład, woląc raczej przemoknąć do nitki, niż narazić się na śmieszność.
Deszcz lał strumieniami z brudnego nieba. W dodatku na pokładzie zjawiła się banda „armji zbawienia”. W Beckerried wsiadała na statek gromadka chudych, głupkowatych dziewcząt, ubranych w ciemno-szafirowe suknie i szerokoskrzydłe czarne kapelusze. Zgrupowały się pod olbrzymim, czerwonym parasolem i śpiewały psalmy, przygrywał im zaś na harmonji ręcznej kościsty, wysoki mężczyzna o spojrzeniu warjata. Te głosy wrzaskliwe, niezgodne, natrętne przypominały pokrzyki mew, a wraz z deszczem i smrodliwym, słaniającym się dymem, ulatującym z komina, wprawiły Tartarina w usposobienie wprost desperackie.