Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 061.djvu

Ta strona została uwierzytelniona.

ślenie zapachu — imię bohatera i kobiety, przypadające do gustu uczestnika zabawy, jedna z kartek brzmiała niezmiennie w ten sposób:
— Ulubione drzewo — baobab.
Zapach — prochu.
Pisarz — Fenimore Cooper.
Czembym chciał być? — Wilhelmem Tellem...
Po odczytaniu tej kartki w całej aptece rozlegał się jednogłośny okrzyk:
— To Tartarin!
Z niewysłowioną radością i bijącem sercem stanął przed pamiątkową kapliczką, wzniesioną bohaterowi narodowemu przez cały lud Szwajcarji. Zdawało mu się, że zjawi się i otworzy przed nim drzwi sam Tell z kuszą i strzałami w dłoni.
— Nie wolno wchodzić! Jestem zajęty! dziś nie jest dzień wyznaczony na zwiedzanie! — wołał ktoś z wnętrza, a głos tętnił donośnie, spotęgowany krągłem sklepieniem skalnem.
— To ja, Astier-Réhu, członek Akademji Francuskiej!
— I ja, prof. dr. Schwanthaler z Bonn!
— I ja, Tartarin z Taraskonu!
Z luki ponad drzwiami, zastawionej od wnętrza rusztowaniem, wyjrzał malarz w bluzie, z paletą i pendzlami w ręku.
— Chłopiec mój zaraz panów wpuści! — powiedział tonem, wyrażającym szacunek.
— Byłem tego pewny... u kroćset! — mruknął do siebie Tartarin. — Wystarczyło powiedzieć nazwisko!
Wiedząc jednak, że wielkich ludzi cechuje skromność, wkroczył ostatni, nie pchając się naprzód.
Malarz, był to chłop na schwał, rosły, pleczysty, a przypominał wyrazem twarzy ludzi Odrodzenia. Przyjął gości, stojąc na schodkach rusztowania, sięgającego sklepienia, pracował bowiem nad fre-