Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 067.djvu

Ta strona została skorygowana.

nie śmiał oponować i mimo, iż to wykraczało poza przepisy, zawiedziono tajemniczego, a znakomitego zarazem, jak się zdawało turystę, gdzie chciał. Musiał przewędrować przez cały hotel, a w każdym kurytarzu postać jego budziła niezmierną sensację. Niezrównany kurjer zajadał sam, w małej salce z oknami, wychodzącemi na podwórze.
— Proszę pana, — zaczął Tartarin, wchodząc — raczy mi pan przebaczyć, iż ośmielam się...
Umilkł, zdumiony wielce. Od stołu podniósł się drab wysoki, chudy, z serwetą, zatkniętą pod brodą, owiany parą smakowitej zupy, zapomniawszy położyć łyżkę.
— Kroćset... pan Tartarin?... — wrzasnął.
— Do licha... to ty Bompard? — odkrzyknął nasz bohater.
W istocie, był to Bampard, dawny służący klubowy w Taraskonie, obdarzony wyobraźnią tak potworną, że nie był w stania wyrzec słowa prawdy, co mu zjednało przydomek „szalbierza“. Zaiste niepospolitą musiała być osobistość, która w Taraskonie zasłużyć sobie mogła na owo miano! Takim to był człowiekiem znakomity kurjer przewodnik, turysta, znawca Alp, Himalajów i gór księżycowych.
— Ach... teraz rozumiem! — zawołał rozczarowany mocno Tartarin. Jednocześnie uczuł zadowolenie, że spotyka ziomka, osobę znaną, mówiącą ukochanym akcentem Południa, wogóle kogoś, z kim będzie mógł rozmawiać.
— Panie Tartarin, oczywiście zje pan ze mną śniadanie... hę?
Przyjął z ochotą propozycję, rad niezmiernie, że siedzi przy małym stoliczku naprzeciw znajomego, że może bez krępowania się jeść, mówić, popijać, a pozatem delektować się różnemi przy-