czał szanse powodzenia i klęski. Mnóstwo genialnych pomysłów z rąk mu wypadło. Ostatnio zaproponował ministerstwu wojny swój wynalazek, który musiał dać olbrzymie, miljardowe oszczędności w wydatkach na trzewiki żołnierskie.
— Wie pan, na czem polega? O, to... kroćset... rzecz niezwykle prosta! Podkuwa się poprostu piechurów i basta!
— Psiakość! — wrzasnął Tartarin przerażony.
Bompard ciągnął dalej zupełnie spokojnym głosem, tonem wyższości.
— Nieprawdaż, że to idea wspaniała! Zwłaszcza w czasie wojny oddać może usługi niesłychane! No i cóż? Nawet mi nie odpisano... Ach! Przeszedłem ja niejedno, drogi panie Tartarin, miałem złe chwile i przymierałem głodem, zanim wstąpiłem do służby „Towarzystwa“.
— Towarzystwa? — zdumiał się Tartarin.
Bompard zniżył dyskretnie głos.
— Cicho... sza... tu nie jest miejsce odpowiednie na zwierzenia tego rodzaju! — powiedział, a potem dodał naturalnym tonem: — Ale powiedz mi pan, co słychać w Taraskonie, co robią znajomi, jak się zabawiacie... Przedewszystkiem zaś radbym się dowiedzieć, co pana sprowadziło w te góry, nie wiem bowiem dotąd nic a nic!
Teraz kolej zwierzeń przyszła na Tartarina. Bez gniewu, głosem, pełnym nagięć melancholijnych, przypominających ton starzejących się wielkich artystów, pięknych kobiet, podupadłych zwycięzców, ustępujących z widowni ludów i serc rozczarowanych wogóle, opowiedział o nikczemnych zakusach wroga na jego fotel prezydjalny, renegację części współobywateli, oraz swój pomysł heroiczny, by zatknąć sztandar taraskońskich alpinistów tak wysoko, jak nie był nigdy dotąd jesz-
Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 069.djvu
Ta strona została skorygowana.