Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 070.djvu

Ta strona została skorygowana.

cze wzniesiony — i to dłonią prezesa, godnego zawsze... zawsze godnego...
Wzruszenie go ogarnęło takie, że musiał zamilknąć, ale po chwili dodał spokojnie:
— Ty mnie znasz, Gonzago! Ty wiesz, że nigdy nie zawahałem się, gdy szło jak podczas wojny o obronę klubu, czy też o lwy srogie...
Bompard wstrząsnął głową i uczynił grymas straszliwy. Zdawało się, że przeżywa ponownie te chwile.
— Znasz mnie, Gonzago... wiesz, że nie straszą mnie dzikie bestje, ani armaty Kruppa, ale teraz wyznam ci szczerze, że czuję strach wobec gór...
— Nie mów tego, drogi przyjacielu! — zawoził Bompard.
— Dlaczegóż? — spytał bohater łagodnym głosem. — Mówię tak, gdyż jest to prawda!
Zupełnie spokojnie, bez wszelkiej pozy, wyznał, jak deprymująco oddziałała nań rycina, przedstawiająca katastrofę Mont-Cervinu. Bał się podobnych niebezpieczeństw i szukając przewodnika godnego zaufania, natknął się właśnie na Bomparda.
Potem dodał najnaturalniejszym w świecie tonem:
— Ale ty, zapewne, nigdy nie byłeś przewodnikiem, mój drogi?
— Oo... byłem, nieraz nawet — odrzekł Bompard — tylko oczywiście nie zrobiłem tych wszystkich tur, o których opowiadam.
— Oczywiście! — przyświadczył Tartarin.
A Bompard szepnął mu zcicha przez zęby:
— Wyjdźmy stąd na drogę. Tam będziemy mogli porozmawiać swobodniej.
Zapadała już noc. Ciepły powiew szedł od łąk, po niebie snuły się drobne kłębuszki chmur, zmierzając w stronę Fluellen, a tam, gdzie kryły się za szczytami, widniały drobię czarne ruchome punk-