ciki. Byli to turyści zgłodniali i pomęczeni, śpieszący w gościnne objęcia hotelu. Szli karawaną i zagłębiali się w sklepistym tunelu, posiadającym po jednej stronie lunety okienne, wychodzące wprost na jezioro.
Przyjaciele znaleźli się niebawem pod jego łukami, a Bompard powiedział:
— Zatrzymajmy się tutaj!
Donośny jego głos zagrzmiał echowo, niby strzał armatni. Usiedli na parapecie i zatonęli w przepysznym widoku, jaki słał się przed nimi. Widzieli śnieżne iglice szczytów w zmiennem świetle dochodzącego z oddali słońca. Tuż przed nimi mrok już był gęsty, szczyty te jednak jarzyły się zmienną, żółtą, czerwoną i zieloną poświatą. Wydawało się, że to sztuczne, bengalskie oświetlenie podjęte w gigantycznych rozmiarach.
Od strony Fluellen sypały się dołem wielobarwne gwiazdy, płynęły po jeziorze, niby potężne świetliki wodne. Statki były niewidzialne, połyskał jeno bezlik lamp i lampjonów i tony muzyki dochodziły aż tutaj.
Wszystko razem wyglądało na jakąś niepojętą, sztuczną dekorację operową, ujętą w ramy skalnych ścian regularnego, wyciosanego w głazie tunelu.
— Cóż to za kraj, cóż za dziwny kraj, ta Szwajcarja! — zawołał Tartarin.
— Co? Szwajcarja? — odrzekł Bompard. — Trzeba zbadać przedewszystkiem, czy wogóle istnieje to, co zowiemy Szwajcarją!
Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 071.djvu
Ta strona została skorygowana.