amerykańską, pozostawiło pozory grozy pierwotnej niektórym szczytom takim, jak np. „Jungfrau”, „Mnich”, czy „Finsteranhorn”, mimo, że w gruncie rzeczy szczyty owe są równie dobrze jak inne ucywilizowane i nie zagraża na nich większe niż gdzieindziej niebezpieczeństwo podróżnym.
— Przepraszam! — zawołał Tartarin. — Nie zapominajno, Gonzago, o straszliwych szczelinach, roturach i gardzielach! Kto w nie wpadnie...
— Spadnie na miękki śnieg, o półtora metra niżej położony! — dodał Bompard.
— W każdej szczelinie znajdują się potrzebne urządzenia i nigdzie nie zbraknie usłużnego portjera, strzelca, czy lokaja, który podnosi gościa, czyści szczotką, podaje krzesło i pyta grzecznie: — Czy pan dobrodziej zostawił rzeczy na górze? Zaraz poślę po nie!
— Cóż to za androny! Przestańno, Gonzago!
Ale Bompard ciągnął dalej ze zdwojoną powagą.
— Utrzymanie w porządku szczelin i gardzieli, to rzecz, powodująca dla „Towarzystwa” największe wydatki!
Zapadło milczenie. Znikły gwiazdki świetlane na jeziorze, ustało migotanie światła po szczytach, natomiast, jakby na dany znak, ukazał się księżyc i dał nowe widowisko, zalewając krajobraz sinawem światłem, przetkniętem czarnemi cieniami.
Tartarin nie chciał odrazu uwierzyć swemu towarzyszowi. Rozważał jednak wszystko, co widział od dni czterech, ...słońce na Rigi... farsa z Wilhelmem Tellem... i pomału, pomału zaczęło mu się jawić przypuszczenie, że może być tak, jak mówi Bompard. W duszy taraskończyka blaga przedziwnie zbratana jest z łatwowiernością.
— No, dobrze... do kroćset... — powiedział — ale jakże wytłumaczysz ową katastrofę na Mont-Cervin?
Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 073.djvu
Ta strona została skorygowana.